Wyspy Zielonego Przylądka na mapie przypominają koraliki, jakie z uwielbieniem noszą kobiety całego świata. Wbrew pozorom, nie wszystkie są takie zielone, jak je nazwa Cabo Verde maluje. Do przylądka też mają daleko. Za to każda jest inna i własną historię dziejów opowiada.
W części II mojej wyspiarskiej, caboverdyjskiej opowieści, skupię się na tej największej i rzeczywiście zielonej, której krzewy i drzewa zdobią szczyty oraz doliny, wyspy zwanej Santiago.
Ruszając od strony stolicy — Prai, należy kierować się na północ. Z każdym kilometrem zieleń staje się bardziej nasycona. Ziemię zdobią liczne bananowce przeplatane z polami trzciny cukrowej przywołującej na myśl rodzimy tatarak. Kusząco prezentują się drzewa papai, a ich owoce wydają się najsłodsze na świecie. Do tego liczne kokosowe palmy, agawy i pola kukurydzy opasanej pędami fasoli. Absolutnym zjawiskiem zielonej części natury wyspy są drzewa smocze i okazy przypominające ogromne figowce, z korzeniami nad powierzchnią ziemi i długimi zwisającymi pędami, które być może stały się pierwowzorem słynnego Drzewa Dusz z „Avatara”. Nazwę trudno było ustalić, ponieważ większość mieszkańców opowiadał o nich tylko w języku kreolskim.
Zwierząt tu nie brakuje. Obok tych hodowlanych, sprawnie pędzonych głównymi szlakami komunikacyjnymi, prym wiodą psy i koty. Licznie wędrują ubitymi dróżkami, ruchliwymi ulicami, a nawet plażami i nikt spokoju im nie zakłóca. Chętnie towarzyszą ludziom w przydomowych pracach i łapią co lepszy kąsek. Jednak to żółw jest symbolem wszystkich tych wysp i jego wizerunek nie tylko zdobi rodzime monety czy znaczki, ale też biżuterię i kolorowe chusty z pasją noszone przez kobiety.