wtorek, 25 czerwca 2019

Santiago - prawdziwie zielona wyspa. Cabo Verde cz. II.

Wyspy Zielonego Przylądka na mapie przypominają koraliki, jakie z uwielbieniem noszą kobiety całego świata. Wbrew pozorom, nie wszystkie są takie zielone, jak je nazwa Cabo Verde maluje. Do przylądka też mają daleko. Za to każda jest inna i własną historię dziejów opowiada.

W części II mojej wyspiarskiej, caboverdyjskiej opowieści, skupię się na tej największej i rzeczywiście zielonej, której krzewy i drzewa zdobią szczyty oraz doliny,  wyspy zwanej Santiago. 

Ruszając od strony stolicy — Prai, należy kierować się na północ. Z każdym kilometrem zieleń staje się bardziej nasycona. Ziemię zdobią liczne bananowce przeplatane z polami trzciny cukrowej przywołującej na myśl rodzimy tatarak. Kusząco prezentują się drzewa papai, a ich owoce wydają się najsłodsze na świecie. Do tego liczne kokosowe palmy, agawy i pola kukurydzy opasanej pędami fasoli. Absolutnym zjawiskiem zielonej części natury wyspy są drzewa smocze i okazy przypominające ogromne figowce, z korzeniami nad powierzchnią ziemi i długimi zwisającymi pędami, które być może stały się pierwowzorem słynnego Drzewa Dusz z „Avatara”. Nazwę trudno było ustalić, ponieważ większość mieszkańców opowiadał o nich tylko w języku kreolskim.

Zwierząt tu nie brakuje. Obok tych hodowlanych, sprawnie pędzonych głównymi szlakami komunikacyjnymi, prym wiodą psy i koty. Licznie wędrują ubitymi dróżkami, ruchliwymi ulicami, a nawet plażami i nikt spokoju im nie zakłóca. Chętnie towarzyszą ludziom w przydomowych pracach i łapią co lepszy kąsek. Jednak to żółw jest symbolem wszystkich tych wysp i jego wizerunek nie tylko zdobi rodzime monety czy znaczki, ale też biżuterię i kolorowe chusty z pasją noszone przez kobiety.


Nad skalistym wybrzeżem i pośród licznych zarośli Santiago bielą się piękne i nieco krzykliwe białe ptaki. To prawdopodobnie, bo ornitologiem nie jestem, czaple czarnonogie. Oprócz tego, że cudnie mienią się, obsiadając gałęzie, pełnią też bardzo odpowiedzialną rolę. Ostrzegają wypasające się w górach zwierzęta aby nie spadły. Trzepoczą wówczas głośno skrzydłami nad przepaścią. Czasami usłyszeć można ich donośne wokalizacje.

Na Santiago można poczuć prawdziwą Afrykę. Tą kolorową i tą piaskiem spowitą. Tam nic nie dzieje się bez przyczyny, wszystko ma sens, a każdy szczegół życia i każda kropla wody ma wielkie znaczenie. Ze śmieci miejscowi tworzą sztukę, a skarbami natury wypełniają codzienność. Nawet fasolę sadzi się tak, by rosła pnąc się i owijając wokół łodyg kukurydzy. Gdy kukurydza dojrzeje, zbiera się kolby, a fasola spokojnie wzrasta, korzystając z naturalnie powstałych podpór.

Na zielonych drzewach i pomiędzy uschniętymi łodygami kukurydzy mienią się w słońcu duże piękne pająki. Czarno-żółtym pręgowanym ubarwieniem przypominają pszczoły, tylko odwłok i liczne długie odnóża nie pozostawiają wątpliwości co do tożsamości obserwowanego osobnika. Jak opowiadał mi rodowity mieszkaniec wysp, żaden z nich nie jest zagrożeniem dla człowieka.


Tutejsze domy budowane są z kamieni wydobywanych znad brzegu oceanu. Praca to niełatwa. Kamienie wybiera się ręcznie i zrzuca do mis trzymanych na głowach! Później przenosi się je na brzeg. Trafiają do sprzedaży, jak opowiadał mieszkaniec wyspy, po 10 euro za misę. Tym samym powiedzenie „mam dużo na głowie” zyskuje tu rzeczywisty wymiar bowiem większość rzeczy codziennego użytku, w tym świeżo złowione ryby, zebrane nasiona fasoli, kukurydza czy zwykłe pranie kobiety dźwigają na dumnie uniesionych głowach.


Zabudowania miast przypominają makiety z klocków. Kwadratowe i kolorowe domki zapraszają w swe progi. Na obrzeżach zaś licznie dostrzega się małe chatki. Wiele z nich zawieszonych jest na skałach ze względów bezpieczeństwa, choć nieprawdopodobnie to brzmi, gdy przyglądamy się owym systemom budowlanym. Nierzadko pokryte są suchymi liśćmi i fragmentami blach. Tu miejsce zamieszkania też mówi o statusie. 

Innym niezwykłym i dość osobliwym widokiem są liczne szałasy sklecone pośrodku „niczego”, z dala od ludzi i wsi. Zamieszkują, a właściwie koczują tam ludzie, pilnując własnej ziemi, by, jak twierdził mój przewodnik, nikt nie odebrał tego, co z pokolenia na pokolenie rodzina pieczołowicie pielęgnuje.

Katolicy tu to niemal 80% społeczeństwa. Nabożeństwa stanowią kolorową oprawę wiary w Boga. Barwne i radosne, bo i tu muzyka odgrywa ogromną rolę. Msza odbywa się w języku portugalskim, ale kazania często w języku kreolskim. I pomimo takiej pobożności, ślubów w kościołach się nie zawiera. Wynika to zarówno z obyczajowości kreolczyków, jak i smutnej historii — małżeństwa wśród niewolników były zakazane. Dzieci głównie wychowuje matka i to ona jest najważniejszą osobą w rodzinie. Panowie najczęściej wyruszają za pracą daleko, długo pozostając poza domem.

Obok cudów natury na szczególną uwagę zasługuje kilka niezwykłych miejsc. Po pierwsze Cidade Velha, dawna stolica Republiki Zielonego Przylądka, najstarsza osada i pierwsza europejska osada kolonii w tropikach z XVI w. Fantastyczne jest to, że większość zabudowań pozostaje w idealnym stanie. Mieszkają tam ludzie, istnieją warsztaty, a nawet pokoje na wynajem. 
Najsłynniejsza ulica Bananowa brukiem prowadzi pośród malutkich chatek. Niegdyś miejsce to było targiem niewolników, o czym świadczy słynny pręgierz, symbol krwawej krucjaty białych i niewolnictwa, usytuowany na środku niewielkiego placu. Tutejsza dolina, w jakiej znajduje się miasteczko i port, służyła jednocześnie za naturalne więzienie. Na wzgórzu znajduje się urokliwy kościółek Nossa Senhora do Rosário, najstarszy kolonialny, z azulejos zdobiącymi wewnętrzne mury. Miasto znajduje się na liście UNESCO. Nieopodal watro zajrzeć do ruin Katedry.
Na uwagę zasługuje też Tarrafal, miasteczko na północy, którego nazwa wywodzi się od tamaryszka, znanej na Cabo Verde rośliny. Piękna plaża, urokliwa zatoczka, liczne łodzie oraz sieci okolicznych rybaków i piaszczysta plaża z palmami. Raj na ziemi.
São Jorge dos Órgãos to niewielka osada w okolicach Picos. Obok znajdującego się tam ogrodu botanicznego, podgadać też można niezwykłe zabudowania — lepianki pokryte strzechą, w których nadal mieszkają ludzie. Tam też znajduje się szkoła i dzieciaki chętne, by porozmawiać o wszystkim.

Cabo Verde to świat, jaki pragnie się zatrzymać w sercu. Morabeza, którą noszą w sobie Kabowerdyjczycy. Ich pokojowy i radosny stosunek do istnienia i życia. Muzyka płynąca z serca z Lurą, Elidą Almeidą i Cesarią Evorą na czele. Taniec niosący dusze do nieba i kawa, czarna i aromatyczna jak ten zakątek ziemi.









































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz