wtorek, 22 stycznia 2019

Portugalia, bocianie osiedla i koniec świata.

Każdy ma swój koniec świata. Skrawek ziemi, na którym kończy się ląd. Później już tylko błękit po horyzont.
Portugalczycy mają swój Cabo de São Vicente, najbardziej na południowy zachód wysuniętą część Europy, w średniowieczu uważaną za koniec świata. Świata znanego Europejczykom. Jednak już w neolicie stanowił on święte miejsce. Dowodzą tego menhiry i inne odnalezione tam przedmioty kultu.


Dawne Imperium Rzymskie postrzegało go jako Święty Przylądek (łac. Promontorium Sacrum), ostatnie ziemskie miejsce, z którego widać było zachodzące słońce. Żeglarze mawiali o nim "Przylądek Ciepłych Gaci”, ponieważ tu, płynąc z Europy, przechodziło się ze strefy chłodniejszej do cieplejszej.
Starożytni Grecy wierzyli, iż nocą teren ten zamieszkują bogowie, więc ludziom nie wolno było przebywać tu po zmroku. Nazywali go Ophiussa, (Land of Serpents), co związane było z kultem węża.
I nie ma wątpliwości, iż jest to miejsce magiczne. Strome klify sięgające 75 metrów, ostro kończą lądu bieg. W dole już tylko skały i fale smagające potargany brzeg. A wiatr z całą siłą woli goni po nabrzeżu niczym duchy zmarłych przodków. I nie sposób oderwać oczu od tak osobliwego dzieła matki natury. Dalej tylko ocean po nieboskłon, daleki, tajemniczy i pożądany przez żeglarzy.


Przylądek nazwę swą zawdzięcza Świętemu Wincentemu z Saragossy, którego Rzymianie zamordowali w Walencji w 304 roku. Legenda głosi, iż jego szczątki w tajemniczy sposób dotarły w łodzi sterowanej przez kruki do jednej z pobliskich plaż. Co więcej, kapliczkę, którą wzniesiono na jego grobie, również zawsze strzegły te ptaki. I kiedy przenoszono szczątki świętego do Lizbony, główną asystę stanowiły kruki.

Dziś zbocza zamieszkują sokoły, drozdy skalne, gołębie, bociany i czaple. Klif wieńczy urokliwa latarnia z czerwoną kopułą. Jedna z najpotężniejszych w Europie. Zasięg jej światła sięga do 95 km, przewodząc statkom na jednym z najbardziej ruchliwych na świecie szlaków żeglugowych.
Stoczono tu wiele bitew, między innymi "bitwę przy świetle księżyca" (ang. Moonlight Battle), 16 stycznia 1780 roku. Starły się wówczas o 4 nad ranem zwycięska flota brytyjska z hiszpańską w bitwie o Gibraltar.

Tak kończy się i zaczyna Portugalia. Piękna gorąca, zdobiona przez pasmo szerokich plaż. Stąd tylko koniecznie należy wyruszyć w głąb kraju.
Przystanek Lizbona. To miasto niespodzianek. Zróżnicowana zabudowa, niezwykle wąskie i kręte uliczki starego miasta, kluby z muzyką fado i charakterystyczne żółte tramwaje, które sprytnie turkocząc pomiędzy zaułkami, przemierza najstarsze dzielnice. Pod górę i z góry. I nawet tłok nie przeszkadza, bo każdy skupia się, by uwiecznić śliczne, wręcz osobliwe budynki i miejsca. Podróż najbardziej znaną linią nr 28 dostarczy moc wrażeń i zaspokoi ciekawskie oczy. Przemierzając Alfamę, Baixe, Chiado zapewnimy sobie Lizbonę w pigułce. Owa najsłynniejsza linia, siedmiokilometrowej długości, działa od 1914 roku, łącząc Plac Martim Moniz z dzielnicą Prazeres. Tylko niektóre kursy mają krótszą trasę kończącą się na Grace z Estrela.
Dzięki tej podróży już mamy okazję podziwiać z daleka i bliska Katedrę Sé, Zamek Św. Jerzego. Oprócz tego warto odwiedzić znakomite, interaktywne Muzeum Fado, zajrzeć do Klasztoru Hieronimów, czy w okolice Torre de Belém. Co ciekawe, ta militarna budowla Lizbony leżąca u ujścia Tagu była niegdyś Urzędem Celnym, pełniła też funkcję latarni morskiej, koszar, więzienia, a nawet punktu obsługi telegrafu.
Nie można opuścić miasta bez podróży najdłuższym mostem Europu. Mowa tu o Vasco da Gama ciągnącym się na 17 km usytuowanym nad żeglugowym kanałem Cala Norte. Inaugurację tej niezwykłej budowli łączącej dwa brzegi uświetnił stół mierzący 15 km, wpisany z resztą do księgi Rekordów Guinnessa, przy którym do obiadu zasiadło ponad 15 tys. osób.

Okolice Lizbony to jednocześnie kilka obszarów chronionych: parki, rezerwaty czy pomniki przyrody.
Nic dziwnego, iż miasto przyciąga tłumy gości z całego świata. Doskonałe owoce morza, magiczne słodkości i kawa czarna jak noc, serwowana w pięknych ręcznie wykonanych filiżankach. Tego nie można zapomnieć. A fado, niczym wisienka na torcie, dogłębnie wypełni naszej podróży obraz. Dźwięk gitar, moc pieśni, przeniosą nas do odległej w czasach Lizbony i całej Portugalii.

Bo „fado” to los, przeznaczenie, co wyraźnie zauważa się w słowie i muzyce fado. Choć powstało w XIX wieku, w najbiedniejszych dzielnicach portowych Portugalii, dziś przechodzi prawdziwy renesans.
Niegdyś melancholijne, tragiczne, pełne udręczenia i smutku, dziś nawiązuje do szczęścia, nadając muzyce swawolny, radosny ton. To Maria Severa jako jedna z pierwszych udokumentowanych artystek, śpiewała fado. Później Amália Rodrigues stała się międzynarodowym symbolem i wzorcem tego gatunku muzyki. Wśród obecnych artystów szczyptą szczęścia w owej piosence zachwyci cudowna Maria Moura. Nie powinno więc dziwić, iż w 2011 roku fado trafiło na listę niematerialnego dziedzictwa UNESCO.
Portugalia to również znakomite wino, kojarzone przez wielu z nas z Porto. Miasto i trunek niejedno zdobyły serce.
Porto jako region należy do najstarszych w Portugalii. Tu do dziś przetrwała tradycja odzwierciedlona w śpiewie, tańcach i symbolicznych pielgrzymkach. Tu też w 1394 r. urodził się książę Henryk Żeglarz, twórca kolonii Portugalii. Wyjątkowe zabytki w mieście nadają mu osobliwy ton. Ich rangę podkreśla fakt, iż znalazły się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Stare miasto, Torre dos Clérigosm, czyli 70 metrowa wieża, Katedra Sé, znana też jako Sé do Porto, Cais da Ribeira nad brzegami rzeki Duero, Palacio da Bolsa pałac ze słynną komnatą Arabską, Estação de São Bento, kolejowa stacja oddana do użytku w 1916 roku. To tylko nieliczne punkty programu podróży. O osobliwym charakterze miasta decydują słynne cztery mosty. Jeden z nich, dwukondygnacyjny most Dom Luisa I łączy miasto z Vila Nova de Gaia, czyli miejscem, gdzie produkuje się wino porto. Tam w licznych winiarniach organizowane są degustacje. W zachodniej części Porto znajduje się kilka muzeów m.in. Muzeum Sztuki Współczesnej oraz winiarnia Solor do Vinho do Porto, gdzie degustacja jest silnie wskazana.

Wiecie co przede wszystkim zapamiętałam z wizyty w tym kraju? Bociany. Tak właśnie, bociany. A właściwie kolonie jakie tworzą swoimi gniazdami usytuowanymi na wielkich słupach telegraficznych. To niczym ludzkie blokowisko, w którym zamieszkuje się piętrowo. Ptaki te,,jakże dobrze nam znane żyją również tam, z tą tylko różnicą, że swoje gniazda budują stadnie, na wielkich słupach, jedno obok drugiego. Tym samym każdy słup to kilka rodzin - gniazd obok siebie, umieszczonych na kolejnych kondygnacjach. Jadąc autostradą z południa w stronę Lizbony, nie sposób oderwać oczu od tego zadziwiającego widoku. Pełna współpraca i wspólnota jakże cudownych ptaków.

Portugalia zdobiona jest słońcem, plażą, klifami i biało-niebieskimi kafelkami zwanymi azulejos. One nie tylko nadają ton otoczeniu. Tworzą niepowtarzalny urok każdego miejsca, domu, świątyni i najwęższej ulicy.

Tradycyjną kuchnię dominują ryby i owoce morza. Duszone, w oliwie, smażone jak frytki, nieco sauté, wprost hołubią ludzkie podniebienia. Do tego słodkości na miarę króla, znakomite smakiem i kunsztem dzieła, szybko wkradną się w codzienne menu. Oryginalne Pastéis de Belém, serwowane z cynamonem i cukrem, doskonale dopełnią malutką gorzką kawę. A plaże nie pozwolą się nudzić. Muszle dzwoniąc pod stopami, grają muzykę oceanu. Piękną, zmysłową, wciągającą jak syreni śpiew. Bo każdy ma swój początek i koniec świata, pewien podróży etap, gdzie zapatrzony w miejsce, znajduje dom, wino i śpiew.























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz